I po świętach

Dzięki nie wiem komu skończyły się wreszcie święta. Dom w miarę oczyszczony. Cholerna choinka poleciała, ubezpieczana czujnym okiem syna z jedenastego piętra na sam lekko przemrożony grunt. Igły z niej oczywiście jeszcze się znajdują tu i ówdzie, ale dzielnie to znoszę, bo w zamian mam z półtora metra kwadratowego więcej podłogi (odzysk po ozdobie). Bilans świąteczny jest jak zwykle nieciekawy, ale z buchalterskiego obowiązku go przytoczę.
- Karp, jak co roku, podobno smakował mułem – nie wiem tego na pewno, bo nauczona doświadczeniem nie próbowałam.
- Kapusta, w obu wariantach – z grochem i z grzybami tradycyjnie wylądowała w koszu, BO kto by to jadł.
- O keks w wigilię wigilii była awantura, BO jako strażniczka nieistniejących tradycji byłam zła, że mąż chce go spróbować.
- Prezenty udane, chociaż powtórzyły się drewniane klocki, a teatrzyk jeszcze nie miał prawdziwej premiery, BO jakoś się nie złożyło.
- Dzieci przyjęły na klatę tyle lśnienia rodem LCD co przez cały rok, BO wreszcie można było i nikt nie chciał spacerować po niezdecydowanej co do swych intencji naturze.
- Spotkaliśmy się z rodziną, BO tak trzeba.
-
Zaliczyłam klasyczny świąteczny dół, BO tak to już jest.
- Renifery uciekły, chociaż przed domem ściele się zieloniutka koniczyna.
-
Brokat się z nieba nie posypał...
rys. Tomek Wajnkaim



Koniec końców jak w przyszłym roku będę znowu chciała uczestniczyć w tym cyrku – niech ktoś mnie kopnie w d... Z drugiej strony, jak tak się zastanawiałam na tymi całymi świętami siedząc w fotelu i liżąc około świąteczne rany, to chyba już wiem o co chodzi, dlaczego mnie się te święta nie udają.
Po pierwsze i najważniejsze nie jestem chrześcijanką. To znaczy ogólnie rzecz biorąc oczywiście jestem z racji narodowo-etnicznej powiedzmy, ale dogmaty kościoła są mi z gruntu obce i moja wiara zasadza się raczej na klasykach literatury niż biblii.
Po drugie święta, nawet dla nie ortodoksów, polegają na pewnej wyjątkowości. Oto utrudzony mąż i jeszcze bardziej utrudzona codziennymi obowiązkami żona, nie muszą wreszcie iść do pracy, odsiedzieć gdzieś ośmiu godzin, słuchać poleceń kogoś kto im te polecenia niestrudzenie wydaje i mogą oddać się w pełni zasłużonemu świętowaniu. Wyjątkowo robią duże porządki, spotykają się nad wyjątkowo dużą listą zakupów, przygotowują się do wyjątkowego bycia razem. Będą też jeść wyjątkowo czasochłonne potrawy, na których przygotowanie zazwyczaj nie mają czasu ani ochoty. A ja co? Ja mam taki luksus na co dzień. Nie chodzę odrabiać pańszczyzny, z przyjemnością otwieram rankiem oczy spodziewając się kolejnego cudownego dnia (kiedy tylko słońce wstanie uprzedzone zwykle przez moją cudowną dziecinę). Mąż takoż w domu. Zakupy zrobione, codziennie jakieś pyszne danie, przy którym kapusta z grochem wygląda jak … zlituję się nad tym specyfikiem. A u nas? Książki kucharskie wysiadają. Stylizacja jest, smak jest, żyć nie umierać. Około 11.oo kawa, kawusia z domowym ciastem. Popołudniowe zabawy z katalogowym dzieckiem. Psy przeciągające się pod stylowym biurkiem. Wieczorem na zimowym stole pełgają świeczuszki. To po co komu te święta?



0 komentarze:

Prześlij komentarz

Jeśli spodobał Ci się ten tekst, to zapraszam częściej. Może masz ochotę zostawić jakiś komentarz... zapraszam ;-)