Piknik i tajemnicza torba

Co można robić w tym sparaliżowanym czasie, w którym naród ogarnięty świąteczno-noworoczną gorączką oczekuje na wolnych od pracy „Trzech Króli”? Co można robić tej dziwnej bezśnieżnej zimy kiedy siedzenie, jedzenie, czytanie i oglądanie filmów w domu wychodzi już każdemu przysłowiowym bokiem?

Pomysłów było kilka, ale ostatecznie całą ekipą wstaliśmy o jakiejś nieprzytomnej godzinie i pojechaliśmy zrobić sobie piknik na sopockiej plaży. Czworo dorosłych, troje dzieci (o pardon, dwójka z nich to już zasadniczo młodzież), dwa samochody i jedna tajemnicza torba, która ważyła... nie wiem ile, ale była taka ciężka, że nikt nie chciał jej nieść.
Podróż w większej części upłynęła nam w egipskich ciemnościach rozświetlanych od czasu do czasu około-autostradowymi latarniami, a zaraz po świcie, czyli około 9.00 zobaczyliśmy pierwsze mewy. Były to co prawda jakieś emancypantki, bo do morza to miały spory kawał, ale zawsze. Godzinkę później naszym rozbudzonym już zupełnie oczom ukazał się bezmiar... sopockich płatnych parkingów. Nie dość, że jest ich bez liku, to jeszcze ku wygodzie zdrożonych klientów zapewne już niedługo będzie można płacić za nie kartą, albo chociaż banknotami. Chwilowo dla upamiętnienia wizyty w nadmorskim kurorcie statystyczny Polak rozpoczyna ją mamrocząc pod nosem nieprzyzwoite słowa i szukając bankomatu. I tak męska część naszej gromady, wlokąc ze sobą tajemniczą torbę, szczęśliwie znalazła w końcu: parking, bankomat, sklep z bilonem i zagubione żony z najmłodszym przychówkiem.
Pomimo rewolucyjnych zmian jakim ulega Sopot udało się nam, już w komplecie, dotrzeć na styczniowe, zalane wprost słońcem molo. Było pięknie. Bardzo nierealnie, trochę z gruchy trochę z bajki, włączając w to w szczególności łaciatego królika prowadzonego na smyczy.
Molo też się zmieniło. Powstała piękna marina, nieszczególnie uczęszczana o tej porze roku. Cumowało przy niej... zaraz, nic przy niej nie cumowało, ale latem widok musi być oszałamiający. Wiał lekki wiaterek, wrzeszczały mewy i mój syn, zmienił się krajobraz koło Hotelu Grand, zjedliśmy pomarańcze w celu odciążenia torby, zrobiliśmy milion pamiątkowych zdjęć, było bosko. Kolejny punkt programu był jeszcze lepszy.
Plaża. Plaża, łabędzie i łagodnie szemrząca woda, a nad tym wszystkim błękit w setkach odcieni – kicz totalny. Zawsze powtarzam, że takie rzeczy udają się tylko w naturze. Usiedliśmy sobie na kocyku – sic! Nieoceniona torba spakowana przez nieocenioną przyjaciółkę po raz kolejny otworzyła swoje podwoje, strzelił korek od doskonale schłodzonego szampana i poczułam się totalnie szczęśliwa. Gadaliśmy jak katarynki, dzieciaki przestawiały plażowe kosze, złamała się zielona łopatka, panowie palili cygara, kieliszki nie miały dna, świeciło słońce... no za żadne pieniądze tego nie kupisz. Potem była jeszcze genialna zupa rybna, tłum ludzi w kolejce do toalety, przyjaźni localsi, jakieś łodzie rybackie, butelka – doskonale schłodzonego oczywiście – białego wina, Monciak, balony w niemoralnej cenie, kawa w jednym z krzywych koszmarów polskiej architektury, potem śpiewaliśmy chyba o czterech pancernych, a może i nie. Tak, mniej więcej wtedy już mi kompletnie odbiło ze szczęścia i robiłam zdjęcia całej szalonej gromadki na tle świąteczno-noworocznych dekoracji, z których „oszywiście” żadne nie wyszło ostre. Tego dnia byłam pewna, że kocham cały świat i wszystkich nas siedmioro. Dzisiaj pozostała mi wiara co prawda tylko w to drugie, ale jedno wiem - już nigdy nie pojadę do Sopotu latem – w styczniu jest dużo lepiej.
Tomaszu, Franuniu, Agnieszko, Zbyszku, Patryku i Michale – dziękuję ;-)



0 komentarze:

Prześlij komentarz

Jeśli spodobał Ci się ten tekst, to zapraszam częściej. Może masz ochotę zostawić jakiś komentarz... zapraszam ;-)