Kilka dni temu widziałam film „Ratując
pana Banksa”. Opowiada on burzliwą historię zawierania umowy o
adaptację filmową książki, pomiędzy Waltem Disneyem, a niejaką
P. L. Travers – autorką „Mary Poppins”. Film niby o tym, ale
tak naprawdę o trudnych relacjach rodzinnych. O bezwarunkowej
miłości dzieci, o ich bezgranicznym zaufaniu, o utraconym
dzieciństwie.
W wielu rodzinach bywa trudno. Czasami
ktoś zawodzi dziecko, czasami przez tego kogoś traci się coś
bezpowrotnie. Mnie niestety też to spotkało. Ktoś mnie zawiódł,
przez kogoś coś tam mi uciekło. Uciekło mi kilka lat rodzinnego
ciepła, kilka lat rodzinnych więzów, emocji, czyichś narodzin, a
nawet opłakiwania czyjeś śmierci. Od jakiegoś czasu ZNOWU TO MAM.
Nadrabiam stracony czas. Słucham o
wszystkim co mnie ominęło, staram się to jakoś złożyć w całość
i przeżyć. Odzyskałam brakujące duchy mojego dzieciństwa.
Wszystkie dobre wspomnienia, zapachy, smaki, a nawet spacery po
miejscach, które dzisiaj wyglądają już zupełnie inaczej...
Czarno-białe zdjęcia, na których mam loczki i plamy na kolanach od
świeżo zapastowanej podłogi, nabierają kolorów. Przypominam
sobie te chwile i ludzi którzy je tworzyli, a których później tak
głupio straciłam. Całe szczęście, że oni gdzieś nie zniknęli.
Nie zniknęła babcia, która zawsze była
najprawdziwszą babcią na świecie. Taką, która ma zawsze czas,
morduje z zimną krwią kury na rosół i niemal jednocześnie szyje
niewiarygodne sukienki na każdą możliwą okazję. Taka, która
najbardziej lubi bukiety z polnych kwiatów, umie zrobić najlepsze
ciasto drożdżowe z kruszonką, zabiera w pierwszą podróż do
stolicy, wymyśla najlepsze zabawy i uważa, że tabliczka mnożenia
została już opanowana, podczas gdy tak do końca to nie jest
prawda.
Nie zniknęli ciocie i wujkowie, którzy są kochani,
obrośli w dzieci, wnuki, zwierzęta, domy i wciąż mnie pamiętają,
wciąż mnie akceptują. Te ich dzieci, które kiedyś były takie
maleńkie albo wcale ich nie było, teraz są dorosłe, mądre,
zdolne. Są. Są moją rodziną. Mogę być z nich dumna, mogę o
nich opowiadać, mogę do nich napisać, zadzwonić, możemy się
spotkać.
Całe to magiczne bycie od nowa częścią
rodziny jest trudne do opisania. To jakby cofnąć się w czasie,
korzystając ze wszystkich przywilejów dzieciństwa i jednocześnie
określać się na nowo jako dorosły człowiek, który coś robi,
kimś jest, sam ma dzieci...
Pośród nich wszystkich jest ktoś
bardzo dla mnie ważny – ciocia. Głupio to jakoś zabrzmiało, ale
ja mam niezwykłą ciocię. Mam ciocię, z którą można konie kraść
– podejrzewam, że dosłownie (nie proponuję, bo co zrobimy z
koniem?). Można zbierać grzyby na drogach, bo w lesie to każdy
głupi umie. Można z nią pisać prawdziwe papierowe listy, a jak
nie znajdzie papeterii to napisze drobnym maczkiem na trzech
pocztówkach (każda na inną okazję). Można z nią gadać o byciu
dzieckiem, żoną, córką, mamą i teściową zarazem. Można pić
chłodną wódeczkę i ciepłą herbatkę, można jeść pyszne dania
serwowane przez mężów, bo my nie mamy siły serwować po tych
napojach, a przy okazji ona to wszystko przebada na obecność
pestycydów. Taką mam ciocię!
Sobotnie popołudnie spędziliśmy
razem. Co prawda tylko z częścią tej krwi z krwi, ale za to jaka
to była dawka komórek macierzystych!
A teraz rysunek Marysi - ciocinej córki, która jest zdolna, śliczna, młoda i ma bardzo fajnego męża. (Na rysunku ja, a co!)
rys. Maria Broniarz
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli spodobał Ci się ten tekst, to zapraszam częściej. Może masz ochotę zostawić jakiś komentarz... zapraszam ;-)