Przez ostatnie dwa dni odbyłam mini
maraton kulturalny. Zaczęło się od wyjazdu do Warszawy, do naszej
Narodowej Galerii Sztuki czyli Zachęty. Na placu Małachowskiego,
jeszcze do 10 czerwca można zobaczyć wystawę zorganizowaną z
okazji stulecia urodzin Henryka Tomaszewskiego. I chociaż w
Internecie można przejrzeć katalog wystawy, to uważam, że nic nie
zastąpi bezpośredniego kontaktu ze sztuką. Tomaszewski –
genialny rysownik i grafik o fantastycznym, zmieniającym się na
przestrzeni czasu – co właśnie doskonale pokazano – stylu, był
gwiazdą polskiej szkoły plakatu. Jego prace z lat 60. to właśnie
takie lapidarne, często wręcz brzydkie rysunki opatrzone
nowatorskim, wypracowanym liternictwem, które w sposób
powiedziałabym prześmiewczy zapraszały na premierę kolejnej
rosyjskiej superprodukcji czy rozgrywki piłkarskie. O zjawisku
znanym jako polska szkoła plakatu, tak przy okazji, czytałam też
świetny artykuł Agaty Szydłowskiej, w ostatnim numerze „Monitora”
(Polska szkoła kłótni o plakat). Autorka, moim zdaniem świetnie
ujęła tu sedno tego zjawiska pisząc: Polska szkoła plakatu
była odwilżową odpowiedzią na przenikające do Polski awangardowe
tendencje malarstwa europejskiego i głód tak zwanej nowoczesności.
Jednocześnie państwowe zamówienia na artystyczne plakaty filmowe,
teatralne, cyrkowe itd. mogły mieć miejsce jedynie w ramach
scentralizowanej gospodarki, która mogła ignorować tak zwane prawa
wolnego rynku. W tym kontekście polska szkoła plakatu jest
zjawiskiem historycznym, a nie – jak chcieliby niektórzy –
stylem.
W
kontekście opowiadanej kiedyś przez Pągowskiego historii, o
planowanej w pewnym momencie przeprowadzce do USA, kiedy to
przedstawił w pewnym znanym studio graficznym swoje portfolio i
został zapytany o to, które z pokazanych projektów doczekały się
realizacji, ze zdziwieniem odpowiedział – Jak to? Wszystkie. Takie
to były czasy. Logotypy sponsorów nie zajmowały 2/3 powierzchni, a
sam projekt nie był „konsultowany” przez samego prezesa
zamawiającej go spółki handlującej pietruszką!!! Tyle o
wystawie.
W Zachęcie jest księgarnia. Podobna do naszej w MS2,
podobna do BOOKOFF, jednym słowem fajna. W księgarni utknęłam.
Upolowałam książkę na którą polowałam od jakiegoś czasu:
„Język rzeczy” Sudjica (dyrektora Design Museum w Londynie),
poskąpiłam na „Polish Design: Uncut” Czesławy Frejlich
i „Out Of The Ordinary. Polish Designers Of The 20th Century” tej
samej autorki – i ciągle żałuję. Trzeba będzie zamawiać.
Zacytuję Sudjica, fragmencik, bo
nie mogę sobie odmówić: Gdy kupiłem mojego pierwszego
laptopa w sklepie Apple w Nowym Jorku w 2003 roku, naprawdę
wierzyłem, że będziemy się razem starzeć. To miała być
inwestycja w moją przyszłość, nabytek tak ważny, ze starczy na
całe życie. Doskonale zdawałem sobie sprawę, ze jest to przedmiot
produkowany w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy. Mimo to wydawało
mi się, że jest zakupem tak osobistym i intymnym jak garnitur szyty
na miarę. O współnaiwny!
Po tych duchowych uniesieniach,
postanowiłam ucieszyć ciało i udałam się na plac Trzech Krzyży.
Obejrzałam sobie wszystkie luksusowe sklepy i po niekupieniu koszuli
dla syna marki Ralpf Lauren, oraz dla siebie torebki Burrbery –
ależ była ładna i pasowała mi do butów! - udałam się na Mysią
3... Czyli do dawnej siedziby Głównego Urzędu Kontroli Prasy,
Publikacji i Widowisk, czyli Cenzury. W związku ze sporą rotacją
nie zastałam tam Dawida Wolińskiego, u którego też bym sobie
czegoś mogła nie kupić, ale odkryłam Muji – chyba o tym napiszę
osobno – niespotykany fenomen „bezmarkowej” i „pozbawionej
bajerów”, jak uczy nas katalog, japońskiej marki. Podobał mi się
szaleńczo sklep TAKE A NAP czyli klasyczny, świetnie zaopatrzony
concept store, specjalizujący się w kompleksowym urządzaniu
wnętrz. Na deser czekała Leica Gallery z wystawą fotografii Vivian
Maier (czyli niani z aparatem)! I tym sposobem znowu dostało się
duszy... Zaraz za rogiem Brackiej, w budynku Wolf Bracka, czyhał nie
na mnie niestety, najbardziej ekskluzywny obiekt handlowy w kraju
czyli słynny VITKAC
(Likus Concept Store,
Alexander McQueen,
Stella McCartney, Desquared2,
Gucci, Yves Saint
Laurent, Lanvin, Bottega Veneta,oraz Missoni Home, Fendi Home i
Armani Casa – generalnie fuj).
Stolica
stolicą, a po powrocie czekała jeszcze Fabryka Sztuki wraz z długo
oczekiwanym otwarciem Art_Inkubatora. Fajna inwestycja, chociaż
niektórzy uważają, że to się nie może udać w tym kraju (Tomasz
ty pesymisto!). Ja wierzę, że się uda. (Art_Inkubator ma wspierać
kreatywnych przedsiębiorców począwszy od udostępnienia im
przestrzeni do pracy i coworkingu, przez doradztwo, po finansowanie
obsługi firmy przez pierwsze dwa lata działalności!!!) W Fabryce
obejrzałam sobie wystawę POLISH Job, czyli tę która prezentowana
była podczas tegorocznego Salone Internationale del Mobile w
Mediolanie, wstydu nie było – wręcz przeciwnie. Wystawę
przygotowała Magda Kochanowska i zespół Łódź Design Festival i
zgodnie z założeniem pokazali światu to, co w polskiej kulturze
najlepsze.
Wieczorem
czekała na mnie jeszcze jedna niespodzianka. Okazało się, że w
czasie kiedy sobie podróżowałam w tę i z powrotem mój blog
(głównie dzięki chłopakom na rowerach) robił oszałamiającą
karierę. W ciągu jednego dnia czytało go ponad 400 osób – wow,
muszę częściej pisać o szpadlach...
Na koniec zdjęcie z serii - marki to ja mam w nosie - i buhaha, jak mówi moja znajoma.
![]() | ||
fot. Beata Kowalska-Wajnkaim |
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli spodobał Ci się ten tekst, to zapraszam częściej. Może masz ochotę zostawić jakiś komentarz... zapraszam ;-)